29 października 2008

umarł król, niech żyje król...

wyjazd w środę. kilkanaście minut przed wyjazdem, zadzwoniłem do siostry, ...mówi, że dziś przyjedzie i żebym przełożył wyjazd na jutro...przyjechała z Urszulą, Sylwią i dzieciakami, no i z butelką Rumu prosto z Hawany:) Następnego dnia koło 11.00 wyjechałem. Po kilku kilometrach, na jakimś wyboju ugina mi się bagażnik tylni, sic! po przygodach na ostatniej wycieczce, teraz dopilnowałem by był w porządku. A tym czasem on, już na początku się psuje! W pięknym jesiennym słoneczku dojechałem pod Bolesławiec. Nocleg w przydrożnym lasku. Rano wychodzę z namiotu, a tu niespodzianka -mróz.mroźno
obiad

Wszystko zaszronione. Zwijam namiot, rękawiczki na ręce i w drogę. Nie lubię jeździć takimi drogami, TIR-y niemal się o mnie ocierają. A w dodatku ta mgła. W pełnym skupieniu staram się nie zjeżdżać z białej linii, wyznaczającej krawędź jezdni. Czasami po przejeździe TIR-a ląduje na poboczu. W Bolesławcu uprzejmy kierowca zwraca mi uwagę "...rwa jedź chodnikiem palancie"I na usta pcha się tekst Kazika 'Polska, mieszkam w Polsce...' A te chodniki to nie maja zjazdów, tylko 20cm. stopień co kilkadziesiąt metrów. No ale może one są jednak bezpieczniejsze? Na granicy melduje się koło 13.00. na granicywiatraków mnóstwo-donkiszotów brak
towarzysz cień

Przejeżdżam most i jestem w niemieckim Zgorzelcu. Pogoda zaczyna się paskudzić, zerwał się wiatr a słońce schowało się za chmurami. W wielu miasteczkach przez które przejeżdżałem, są zamki, pałace, jakaś katedra, ale szkoda mi czasu by się zatrzymywać, długa droga przede mną, a tu zima za pasem.Wiele miasteczek jest połączonych ze sobą ścieżkami rowerowymi, a w miastach jeżdżę po wydzielonym dla rowerzystów pasie jezdni. Wieczorem zaczyna padać. W nocy deszcz dudni o tropik namiotu. Rano pada.no i zaczęło się......
ścieżka rowerowa-cała moja:0ni to traktor, ni lokomotywa...

Czas umilam sobie zajadając jabłka z przydrożnych drzew. Trochę metali ciężkich nie zaszkodzi:) Podjeżdża do mnie starszy mężczyzna na kolarce i pyta o moje plany, odjeżdżając krzyczy niemiecką polszczyzną 'szerokiej drogi'. Cały dzień w deszczu, i ten wiatr w twarz- paskudna sprawa! Humor poprawia gorąca zupa i kisiel:) Z nadzieją na słoneczny poranek zasypiam. Rano nadal pada, sic!Ubieram suchy zestaw ubrań i w drogę. po godzinie jestem znów mokry. Zaczynam się nerwować. No ile może padać? Myślę tylko o czymś ciepłym i suchym... Z pod kół każdego przejeżdżającego samochodu chlapie woda wprost na mnie. No ile jeszcze? Nocleg w lesie, zżółkłe liście lecą z drzew, a ja czuje się jak bym był w jakimś lesie deszczowym! Noc w przemoczonym namiocie i wilgotnym śpiworze nie należy do przyjemności.Pobudka o siódmej, ciągle pada...Rano najbardziej dają o sobie znać kolana i Achilles. Podczas pedałowania aż tak bardzo tego nie czuje, za to gdy zejdę z roweru, to ciężko ustać. Zastanawiam się by przeczekać w jakimś prywatnym pensjonacie, ale ceny -od 40 euro wzwyż potrafią zniechęcić. Trzeciego deszczowego dnia zaczynam się zastanawiać ile jeszcze wytrzymam, no i ile jeszcze będzie padać??? Następnego dnia, gdy wcinam sobie jabłko, mija mnie TIR, tracę równowagę i witam sie z rowem...Pierwsza myśl: 'aparaty' (w sakwach wiozę trzy) Ale zanim je sprawdziłem obejrzałem rower, policzyłem szkody: przednia lampa złamana- przyczepiłem na taśmę-nie świeci, nóżka złamana, koszyk na bidom pokrzywiony, oba bagażniki połamane. Siedzę w rowie, mokry, zmarznięty, z połamanym rowerem - mam dość!!! a przez takiego w rowie wylądowałem

Chyba to ten upadek miał największy wpływ na to, że siedzę teraz w domu owinięty kocem z kubkiem wywaru z imbiru z miodem...Deszcz i wiatr to paskudne warunki dla rowerzysty!!! Może za kilka dni przestałoby padać, trzeba było gdzieś przeczekać, może trzeba było kupić nowe bagażniki...? Teraz o wiele łatwiej odpowiedzieć na te pytania. Anita przestrzegała mnie przed tak późnym wyjazdem, że zima mnie zastanie. A tu jesień dała mi tak popalić! Następnym razem wyjadę wcześniej... A na razie muszę wyleczyć kolana i kilka ścięgien...Pomyśle co dalej, rower na razie odkładam. Trzeba jednak gdzieś pojechać, bo 140 rolek filmu jest do wypstrykania, a termin do czerwca. Może wiec w styczniu do Iranu i Pakistanu...A wcześniej jeśli pogoda dopisze to jakieś góry a może na Kaszuby, tam jeszcze nie byłem.mam dość!!!

21 października 2008

ostatnie przygotowania

pakowanie; mój pokój wyglądał dziś jak mały sklep rowerowo-fotograficzno-spożywczy, długo zastanawiałem się od czego zacząć, bo wyrosła z tego niezła sterta 'niezbędnych rzeczy' w końcu zapakowałem wszystko jak leci, zresztą i tak w czasie podróży wyjdzie co w której sakwie ma być i czy na dnie czy na wierzchu... objuczyłem rower sakwami, no i bez jazdy próbnej to by się nie obeszło, Jutro rozkręcę przednie koło, bo jakieś 'luzy' ma, udoskonalę trochę rozmieszczenie bagażu i w drogę. Spakowałem spora ilość żarełka, by nie wydać zbyt dużej ilości pieniędzy w Europie, a w Afryce to myślę, że ceny są bardziej znośne, takie 'indyjskie' :)

trochę materiału foto
może jakiś dobry portret na tym wyjdzie???
a oto My, zwarci i gotowi
jeszcze tylko trochę drobnych...

17 października 2008

do Indii

a dwa lata temu, jesienną porą pojechałem na wschód: Polska->Ukraina->Rumunia->Bułgaria->Turcja->Iran->Pakistan->
Indie->Szwajcaria->Polska


tak pokrótce: wyjechałem 05 listopada '06r. z trzema wizami w paszporcie, z tym że irańska kończyła się 05 grudnia, miałem wiec miesiąc na pokonanie jakich 4,5tys. kilometrów.
do Przemyśla dojechałem pociągiem, następnie do Suczawy-Rumunia- rowerem, no i tu przywitały mnie mrozy i śniegi, wsiadłem wiec w pociąg do Bukaresztu, co nie było takie proste wcale, gdyż w rumuńskim 'pkp' nie ma opcji przewozu rowerów. Z Bukaresztu 80km pedełowania i jestem w Ruse->Bułgaria. I tu również celnicy stukają się w głowę na widok wklejek-wiz w moim paszporcie:) ...że zabiją, ...że terroryści i takie tam.Kilka osób w Polsce wróżyło mi, iż życie swe stracę w Turcji...zobaczymy! Kilka dni później jestem w Istambule,Po bólu kolan, tyłka teraz przyszedł czas na ścięgno Achillesa- nie bardzo mogę jechać a o chodzeniu nawet nie ma mowy- całonocne zwiedzanie miasta i nad ranem pociąg na wschód do Kurdystanu.:) 36godzin jazdy i wysiadam w Elazig, w oczekiwaniu na kolejny skład(pociąg do Tatvan kursuje 3 razy na tydzień! odpoczywam za miastem. Do granicy z Iranem jakieś 300km, i te kilometry jadę na przemian: w deszczu, śniegu, mrozie i porywistym wietrze...Araratu nie widać z powodu właśnie śnieżycy, a przejeżdżam kilka kilometrów od góry. Szkoda! Na posterunku irańskim przesłuchanie- kim jestem? gdzie jadę? po co?...pieczątka wjazdowa no i jestem w Iranie:)wiza irańska, a to co nad żółtą kreską to moje imina i nazwisko -czytane od prawej oczywiście:)

Przemoczony, zmarznięty nie protestuje gdy dwu naganiaczy pakuje sakwy, rower i mnie do autobusu, powtarzając przy tym że w najbliższej miejscowości mają auto i zawiozą mnie do Maku a stamtąd to już mogę dojechać wszędzie! Jadąc podziwiam bilbordy, wszelakie reklamy, napisy na murach. Tutaj jest już wszystko po arabsku, a właściwie w farsi, sporadycznie tylko jakiś z angielszczony wyraz się trafi. W Maku kupuje bilet do Teheranu i rozsiadam się perzy kozie ogrzewającej poczekalnie.bilet, -aparat mój oddam kto znajdzie stanowisko i godzinę odjazdu!

Po kilku godzinach moje ubranie i buty są nareszcie suche! Wieczorem wsiadam do autokaru. Czas upływa na pogawędkach z zapoznanym hipisem z Niemiec, oraz opowieściach Azera o swym dziecięctwie i paskudnej sytuacji w Azerbejdżanie. Po drodze kilka kontroli, wyprowadzają nas (innostrońców) z autobusu, pytają... sprawdzają paszporty. Tu dowiaduje się jak nazywa się Polska a farsi -LACHESTAN :) Teheran wita nas mroźnym słonecznym porankiem, zastanawiam się, co dalej? Do granicy z Pakistanem koło 1800km, a ja z bolącym Achillesem mam jeszcze 14 dni. Przypominam sobie słowa mej frendki Marty "Być w Iranie i nie widzieć Persepolis...!!!"Rzut oka na mapę i już wiem- Shiraz!(130km. od Persepolis) Najbliższy autobus odjeżdża wieczorem, kupuje bilet i jadę popatrzeć na miasto. No i tu kilka słów o irańskich autobusach i obsłudze: punktualne! czyste-zadbane! toalety, telewizory i automaty z napojami działają! posiłek w cenie biletu! a jak się zepsuje na trasie(ten do Shiraz się popsuł) to zatrzymują się inne i zabierają pasażerów bez dopłat!!! W Shiraz poznaje Mehdiego, mieszkam u Jego rodziny kilka dni, co pozwala mi na bliższe zaznajomienie się z ich kultura. Razem z Nimi jem, śpimy w jednym pokoju (z mężczyznami), siedzę obok gdy się modlą, gdy idą do pracy ja zwiedzam miasto.I tutaj dowiedziałem się jak zaskarbić sobie ich przyjaźń: -od kliku lat interesuje się kulturą Islamu, wiec historia Mahometa nie jest mi obca- pokazałem im, że wiem co nie co o Proroku, a gdy jeszcze przeczytałem coś w farsi to już byłem jednym z Nich.
bilety

ulotka informacyjna dla turystów

Trzydniowy wyjazd do Persepolis, Pasargadu i Nahszerostamu i kolejne 3 spędzam u Mr.Khaksara, również w Shiraz. Mr. Khaksar jest szanowaną osobą na swym osiedlu, stracił lewą nogę na wojnie w Zatoce Perskiej, świetnie mówi po angielsku, jeździ turkusowym Citroenem a la Luis de Funes i kolekcjonuje pieniądze z całego świata, no i ma znajomych w Tychach. Pomagam na działce, karmie papugi, zrywam figi i granaty. Przestrzega mnie bym do granicy z Pakistanem pojechał autobusem bo tam to już nie Shiraz i ludzie inni i mogą krzywdę zrobić...hyyy?!I znów siedzę a autobusie, tym razem do Zahedanu. Na dworcu wita mnie spora grupa naganiaczy-taksówkarzy, którzy za super niską cenę zawiozą mnie na granice, spotykam Vladymira z Czech, który podróżuje komunikacją i też chce dotrzeć do Indii. Władek jedzie do hotelu, a mnie policja eskortuje na rogatki, na trasę do granicy. Nie wiem po co to zrobili, bo gdy powiedziałem im, że mam zamiar spać w namiocie odwieźli mnie z powrotem do miasta, bo to już 22.00 i ciemno i niebezpiecznie...Eskorta odjechała dopiero gdy wszedłem do hotelu-porozmawiałem z recepcjonistą i wyszedłem-najtańszy pokój 40$!!!Znów pada. Jeżdżę po miesicie szukając miejsca na nocleg. Znalazłem jakiś rozkopany plac, rozłożyłem się w zagłębieniu i spać. w nocy nie mogę się opędzić od ciekawskich lisów(?) które szarpią śpiwór. Do granicy 80km. Dzień słoneczny, jedzie się dobrze, droga biegnie przez równinę. Po lewej mijam góry Kacha Kuh, ich grzbiet wyznacza granice z Pakistanem, a 10km. dalej to już Afganistan.Tu niedaleko łączą się granice tych trzech państw. Na granicy spotykam Władka. Pieczątka wyjazdowa, wchodzę do następnego posterunku, dostaje pieczątkę wjazdową, no i już Pakistan wita mnie:)

dzięki temu wjechałem do Pakistanu

No i tu trzeba się przestawić na ruch lewostronny... Wymieniamy pieniądze i na obiad. Policja nakazuje mi wsiąść do autobusu bo droga do Quetty to 300km. pustyni a tu za miedzą Afganistan. Miejscami droga biegnie 30km od granicy. Na pytanie "O której będziemy w Quetcie?" Kierowca odpowiada "O drugiej... Insh Allah" Co znaczy 'Jak Bóg da'. Podczas miesięcznego pobytu w Pakistanie, setki razy słyszałem to zdanie. Późną nocą lądujemy w Quetcie, nocleg w holu dworca. W mieście spędzamy kilka dni. Władek ma namiary na 'informacje turystyczną'. W biurze dostajemy mapy i cenne informacje- gdzie nie należy się pokazywać by nie stracić życia! "Jest kilka miejsc w Pakistanie, gdzie mieszkają ekstremiści, którzy mogą was zabić, a reszta kraju to tak u was, możecie się natknąć na jakichś złych ludzi albo nie..." -słyszymy! Dowiaduję się również, że w górach od kilku dni pada śnieg i droga jest nie przejezdna!sic! Podczas gdy my kręcimy się po mieście, ktoś włamuje się do naszego pokoju i zabiera kilka drobiazgów. Z Quetty wydostajemy się pociągiem. W Sakkar jesteśmy koło 22.00, kolacja i poszukiwanie miejsca na nocleg. Rano dochodzą mnie odgłosy 'oczyszczającego się' Władka. A i ja czuje, że mojemu żołądkowi nie pasuje to żarełko. Przyjeżdża policja, i pod ich eskortą jedziemy do szpitala. Władek jest bardzo osłabiony, nie ma nawet siły wstać. W szpitalu od razu pod kroplówkę i zastrzyki(?) Władek jest niższy i lżejszy ode mnie, więc przechodzi to gorzej. Podczas gdy on wyleguje się na kozetce, ja wykupuje recepty i wypełniam jakieś papiery.
Po południu, jesteśmy już w hotelu. Spędzamy tu cztery dni, choć początkowo miała być jedna noc. Lecz nie doceniliśmy pakistańskiej zarazy żołądkowej! Podczas gdy Władek na swej diecie, wyleguje się w łóżku, ja zwiedzam miasto i próbuje ich kuchni. Nie miałem tu zbyt wielkiego wyboru, wcinają cholernie dużo mięsiwa a ja to na roślinkach żyje.Tutaj po raz pierwszy próbuje soku z trzciny cukrowej-świeżo wyciśnięty:) z dodatkiem mieszanki przypraw- nie mam pojęcia jakich. Trunek jest słodki, zimny i orzeźwiający, czegoż więcej chcieć:) Odkryłem również coś co zostało mi przetłumaczone jako 'Hot-Dal' tak powstaje hot-dal

-bułka przypieczona na gorącym blacie przełożona smażonym jajkiem, kotletem z dalu (dal-warzywa strąkowe) z ichniejszymi przyprawami i polane sosem - wegetariańskie, smaczne i pożywne:) Stało się to podstawą mojego wyżywienia w Pakistanie. Jednak po dwóch dniach postanawiam zakończyć ucztowanie-żołądek wyraźnie nie chce tego u siebie. Będąc w Quetcie największy zwolennik mięsiwa, chociażby na czas pobytu, zmieniłby dietę na wegetariańską. Zwierzaki są często zabijane tuż przy ulicy , na chodniku, skórowane, patroszone, mięso trafia na haki albo leży w kałuży krwi na gazecie-gazetą przykryte. A rzeźnik-sprzedawca od czasu do czasu odgania muchy! Widziałem scenę jak na hakach wisiały trzy kurczaki, które były oblepione muchami że nie było widać ani kawałka ich ciała. A mimo to drób znalazł swego nabywce - trzy machnięcia ręką, kurak ląduje w gazecie, -sprzedane! Taka przydrożna rzeźnia to jeszcze sklep i restauracja -jeden zabija, ktoś sprzedaje, a kolejny przy garach- interes kwitnie.
Z dziennika podróży:

12.12.2006
"Znaleźliśmy kino i dziś mieliśmy iść na film-made in Pakistan-niestety puszczali tylko pornosy(???) Znów odwiedziła nas policja, sic! Znów pytania: kto? gdzie? po co? i że eskortować będą. Nie bardzo mnie się to podoba, bo na pewno nie pozwolą spać przy drodze w namiocie:( Szwendamy się po mieście, odwiedzamy wąskie uliczki, one są czystsze, mniej ruchliwe no i mniej zadymione niż główne arterie.Tak koło dziewiątej miasto budzi się do życia. Porządki przed sklepami,układanie towarów, czaj, rozmowa z sąsiadem.Idziemy do meczetu, który widzieliśmy w pierwsza noc pobytu w mieście. Wchodzimy jak rasowi turyści -z fociakami na szyjach. Przy wejściu trzech starszych mężczyzn popija czaj- kasjerzy. Obok nich napis 'NO FOTO' chcą byśmy oddali aparaty w depozyt, chowamy je do plecaków i obiecujemy że tam zostaną. Bilet 7 rupji. ...Siedzimy w milczeniu na szczycie minaretu. Domy z płaskimi dachami z lasem anten, smog, hałas i niesamowite ilości ptactwa drapieżnego- przeważnie Kanie. Niedaleko Indus i most przez który jutro będę opuszczał miasto. Ja wsiądę na rower, mój nowy kolega pójdzie na dworzec. Znów sami. Jak to będzie? Jakich ludzi spotkam? Czy tu naprawdę jest tak niebezpiecznie? Czy będę mógł rozstawić namiot przy drodze? Jutro s o tym przekonam!...Idziemy nad rzekę, rozmawiamy o dalszych planach. Dobiega nas dziwny głos -piskliwy jazgot trzech kobiet- dziewcząt- naszych sąsiadek z hotelu, które odwiedziły nas wraz z bratem dwa dni temu, gdy mieszkała z nami jeszcze Toto z Japonii-o niej później. Są właścicielami -czy przedstawicielami herbaciarni i jadą do klienta. Jedziemy z nimi. Podziwiam widoki, które jutro będę mijał jako rowerzysta. Podczas gdy dziewczyny i kierowca załatwiają interesy Władek, ja i Radżu popijamy czaj i gaworzymy o różnicach naszych kultur. ..."

bilet do meczetu

Sakkar

Pobudka, pakowanie reszty drobiazgów, śniadanie-tylko ryż :( - ku naszej uciesze w holu nie czeka na nas zapowiadana kilkukrotnie eskorta-uffff!!!:) Ja pakuje sakwy na rower, Władek łapie riksze, dookoła oczywiście spora grupka gapiów-jak to w Pakistanie. Uścisk dłoni, 'niedźwiadek' i wsiada do trzykołowego pojazdu, krzyczy jeszcze 'do zobaczenia w Himalajach' (umówiliśmy się na spotkanie w Indiach i treking w górach-niestety nie doszło do spotkania) - odjeżdża. Żegnam się szefem hotelu, robię zapas wody i na rower. Z łatwością odnajduję drogę nad Indus, wzdłuż rzeki do mostu, przede mną jakieś 750 km drogi do Indii-ale oczywiście nie pojadę najkrótszą drogą. Z uśmiechem opuszczam Sakkar-miasto które do dziś kojarzy mi się z padliną na chodniku, paleniem śmieci na środku drogi, smogiem i niewyobrażalną ilością much!
Gdy przed wyjazdem przeglądałem materiały o Pakistanie, kilkukrotnie natknąłem się na informacje o 'upierdliwości i nadopiekuńczości policji', że potrafią jechać za cudzoziemcem przez wiele kilometrów by dotarł bezpiecznie do celu...trochę się tego obawiałem. Kilka km. za miastem rozjazd dróg i posterunek, pytam policjanta o drogę- machnięciem ręki wskazuje mi poprawny kierunek i nic więcej-??? Po godzinie kolejny posterunek, tu już tak łatwo nie poszło. 15 Policjantów i każdy musi uścisnąć moją dłoń, przepychają się by popatrzeć na rower- nie mogą wyjść z podziwu ileż to moja maszyna ma biegów (21- przyp. autor) ...a jaka kierownica!!!Dali mi kokosa, garść migdałów, wymieniliśmy się adresami, jeden mówiąc że jest w tym rejonie jakąś 'szychą' dał mi swój nr tel. bym powołał się na niego lub dzwonił w razie jakichkolwiek problemów.

do Lahor
14.12.2006

"Rano wyruszam koło 08.00. Jak na razie żadnych problemów z autochtonami. Zatrzymuję się na śniadanie i milkczaj. Podają mi ciapaty smażone na oleju :( zjadam jeden, drugi zawijam w gazetę i do sakwy. Nie powinienem jeszcze tak traktować mego żołądka. Na szczęście obyło się przygód. Trzeba omijać ciapaty olejowe! W dodatku to jakiś zakalec był! Ciastko poprawia humor. Zbiera się grupka ludzi-czas opuścić to miejsce. Z tego śniadanie nie jestem zadowolony, kilka km. dalej zatrzymuje się ponownie. Tutaj nie smażą na oleju:) Zamawiam dwie sztuki, do tego podają zupkę z tego dziwnego żółtego zboża.Nie wiem jak żołądek to przyjmie, no ale jak mam poznać kraj nie smakując Jego potraw? Upewniam się tylko że bezmięsne i do dzieła. Za posiłek nie płacę:) -GEST! 'Jesteś u nas gościem, nie musisz płacić za posiłek...To nasz gest'. W Pakistanie bardzo często można usłyszeć te słowa. Koło południa zagaduje mnie młody kierowca motoru, -tu niedaleko mieszka i prosi bym wstąpił na obiad i czaj.czemu nie?:)Przyjeżdża jego kuzyn i zaprasza mnie do siebie na nocleg. przez niedomówienie nie dochodzi to do skutku. Zatrzymuje mnie policjant i mówi że tu niedaleko są dwa piękne stare meczety. Jadę tam. Przy meczetach posterunki policji na każdym opowiadam o sobie i podróży, znów posiłek i czaj za darmola:)...
Długo nie mogę znaleźć miejsca na nocleg, wjeżdżam na dodatek do miasta, opuszczam je późno w nocy."

to Oni mieli mnie zabić a okazali się gościnni i przyjacielscy

Dni 'w drodze' były do siebie podobne, zwijanie namiotu, pedałowanie, posiłek, pedałowanie, posiłek... rozstawianie namiotu-to wszystko stawało się rutyną. Nawet życzliwość napotkanych ludzi spowszedniała i przestała zaskakiwać. Nie potrafiłem przywyknąć jedynie do tego ich wzroku, gdy kucali nieopodal i wpatrywali się we mnie, śledząc każdy mój ruch. Czasem gdy się zatrzymywałem by spisać myśli, pojawiali się nie wiadomo skąd. Zatrzymywali samochody na poboczu podchodzili na kilka metrów siadali i obserwowali. Niektórzy przewieszali głowę przez moje ramię by zobaczyć jak pisze...A tam gdzie jeden Pakistańczyk, tam zaraz zbiega się cała chmara. Stojący na poboczu samochód czy rower jest znakiem dla innych, iż coś się dzieje - coś ciekawego- więc czemu by tam nie pójść? No i idą wszyscy, którzy widzą samochód na poboczu i krzyczą do tych co nie widzą -'TAM COŚ SIĘ DZIEJE,CHODŹCIE!' Potrafią zostawić otwarty sklep, aptekę czy riksze pełna klientów i biec na miejsce zdarzenia. No i zbiera się niezły tłumek, i znajduje się kilku co po angielsku zasypują pytaniami...to były egzaminy mej cierpliwości, które najczęściej oblewałem... Jak dla mnie to Ich największa wada, poza tym bardzo lubię Pakistańczyków, chociażby za gościnę :)

stolik i łóżko w jednym, a i woda pod ręką:)

Jest 16 grudzień do Multan jakieś 60km. Plan taki: by się nie przemęczać dziś zbytnio. Dzień spędzę na jedzeniu piciu i czytaniu a w międzyczasie przejechać jakieś 50 km. Prześpię się jeszcze w namiocie a jutro z rana triumfalny wjazd do miasta:)Może nocleg w hotelu? Zatrzymuję się na śniadanie, zamawiam ryż i ciapati-dostaję czaj i suchary-??? Widocznie muszę poprawić swój urdu. Jeszcze każą sobie zapłacić 30Rs.(2zł.) -ROZBÓJ!!! Czyszczę łańcuch, kleje dętkę. Nagle ktoś się podrywa i krzyczy do mnie bym się spieszył bo moi przyjaciele już pojechali! Chciałbym zobaczyć jaką minę wtedy zrobiłem :) Popatrzyłem na brodatego mężczyznę i odpowiedziałem, że ja tu sam! Po chwili dotarło do mnie co miał na myśli, wybiegłem na drogę i zobaczyłem dwie oddalające się sylwetki rowerzystów - byłem podekscytowany! Zakończyłem przegląd roweru i ruszyłem w pogoń. Było gorąca więc wcześniej czy później zatrzymają się na jakieś zimne picie. Nie wiem czego spodziewałem się po tym spotkaniu. Wymienić doświadczenia, ponarzekać na Pakistańczyków, pozachwycać się Nimi??? 10 km. dalej siedzieli przy małej budce z lodówką i popijali pepsi. Małżeństwo z Holandii, wiek koło czterdziestki. Od trzech miesięcy w drodze, cel Australia!!! Błyszczące, rozczesane włosy czyste ubrania nieco kontrastowały z tym co ja sobą reprezentowałem:) Spotkaliśmy się jeszcze w Multan. 20 km przed miastem miną mnie pikap policyjny, za chwilę jechali już w drugą stronę. To mogło oznaczać jedno. Tak jak przeczuwałem, nie mając chyba ciekawszego zajęci postanowili jechać za mną. Zatrąbili, obróciłem się-wymieniliśmy uprzejmości. W kabinie dwóch i tyleż samo na pace. Czasami miałem wątpliwości czy to policja - nie zawsze chodzą w uniformach. Spodnie dresowe, koszula flanelowa i beret, na stopach klapki a w dłoni albo kałasznikow albo jakąś potężna dwururka. Eskortowali mnie do samego centrum, nie było mowy o noclegu poza miastem. Gdy wszedłem do hotelu zapytać o cenę(400Rs) właśnie meldowali się moi znajomi z Holandii. Ja zamieszkałem na przeciwko za 200Rs. Nareszcie kąpiel, w miarę wygodne łóżko i dwa dni wolne od pedałowania. Poznaję ludzi, którzy wskazują mi ciekawsze budowle i zabytki w mieście.


grobowiec w Multan















15 października 2008

już za parę dni, za dni parę...

kilkakrotnie przesuwałem datę wyjazdu, z przeróżnych powodów, teraz czekam na obiektyw... myślę, że do piątku kurier mnie odwiedzi -łikend spędzę na pakowaniu i w poniedziałek (20październik '08) wyruszę.

Polska->Niemcy->Francja->Hiszpania->Maroko->Sahara Zachodnia->Mauretania->(Senegal???)->Mali->(Burkina Faso???) -co widać na załączonym obrazku...


niebieska linia pokazuje planowana trasę przejazdu

a co do powrotu to jeszcze nie wiem, nie myślę o tym, zobaczę za kilka miesięcy, najprawdopodobniejszą opcją jest rower:)

licząc dni do odjazdu spędzam czas na przygotowaniach, żarełko już zakupiłem, filmy foto czekają w lodówce, mapy pokryły się warstwą kurzu... nadszedł czas i na rower, dziś doprowadziłem Go do stanu używalności publicznej:) a nie było łatwo...


jak opony to tylko Schwalbe
uchwyt na 1,5L butelke
nowe gąbki, no i licznik oczywiście
a oto On, brakuje jedynie przedniego bagażnika

rower ten sam z którym jechałem do Indii, dużo razem przejechaliśmy- nie zawsze tocząc kołami po drodze- ufam, że i tym razem mnie nie zawiedzie

14 października 2008

początek...

...i jak to z początkami zwykle jest- bywają trudne, może zacznę od kilku zdjęć z ostatniego wyjazdu w Alpy


a jeśli ktoś ma ochotę na więcej to zapraszam TU


no to początek mam za sobą:)

blog ten poświęcony będzie mojej kolejnej 'wyprawie' rowerowej, tym razem do Afryki, ale nim wyruszę to zamieszczę tu zdjęcia i możne jakiś krótki tekst z podróży do Indii, którą odbyłem na przełomie 2006/2007 roku nie zabraknie również gór...